Moja pierwsza Ekstremalna Droga Krzyżowa

To, co tu napiszę, to rodzaj świadectwa.
Od dawna nęciła mnie myśl o wyjściu na prawdziwą drogę krzyżową. Nie taką cieplarniano-kościelną, ale taką, która będzie mnie kosztować jakieś poświęcenie.
Wybraliśmy z mężem trasę 41 km, zachęceni myślą, że nasi znajomi już ją z powodzeniem przebyli. Ucieszyłam się widząc, że patronem tej trasy jest św. Józef. "Znów ten św. Józef daje sam o sobie znać" - pomyślałam.

Punkt odprawy uczestników. Młodzi ludzie odpowiedzialni za organizację.
-Hej, wy idziecie sami? - zatroszczył się młodzieniec, patrząc jak dwójka młodziaków z wczesnego gimnazjum podeszła do stolika.
- Tak, sami - odparł chłopak.
- Dołączcie do grupy dorosłych, dobrze? Nie zgubcie się - pouczył ich organizator.
Trzeba wam wiedzieć, że EDK to nie jest wyprawa zabezpieczona przez służy ochrony, ratowników medycznych, nie jest nijak oznakowana. To wyprawa na własną odpowiedzialność i ryzyko. Jedyny telefon kontaktowy to 112.
Godz 20:00. Rozpoczyna się Msza św. Po niej błogosławieństwo, rozdanie krzyży do niesienia dla chętnych.

Kościół pełny MŁODOŚCI. My w tym towarzystwie czuliśmy się wiekowo jak seniorzy. Około 300 młodych ludzi postanowiło podjąć wyzwanie.
Nas przygarnęli także "seniorzy", nasi znajomi Kasia i Jurek. Ludzie wysportowani, przygotowani, z super kondycją. My z marszu, bez wcześniejszej zaprawy, zza biurek poczuliśmy "siłę lwa".

Organizatorzy świetnie przygotowali materiały, mapy, rozważania poszczególnych stacji drogi krzyżowej.
Głównym wymogiem jest cisza. Tylko rozważania czytane i słuchane są na głos. Droga w zupełnej ciszy. Bez rozmów, śmiechu.
Pierwsze 10 km było przyjemne. Ludzie idą wokół grupkami, nawet dość tłoczno przy umownych stacjach. Kolejne 10 km coraz trudniejsze. Nie da się przystanąć na dłużej, bo mróz -10st. C natychmiast cię zmraża. Ciemność. Punktowe światło latarek czołowych. Leśne dróżki. Błąkające w oddali światełka innych ludzi i ciężar drogi. Rozważanie swojego życia w ciemności, w milczeniu. Rachunek sumienia. Obrazy, które pamięć podsuwa na myśl, sytuacje, trudne sprawy. Sam na sam z tym wszystkim z Panem. Zimna niesmaczna kanapka i ruszamy w dalszą drogę.
Pośpiech. Trudno nazwać dreptanie na sztywnych z bólu stawach szybkim marszem. Pośpiech, bo Kasia, choć cała trzęsie się z zimna - daje radę. Pośpiech, bo Jurek, mimo, że walczy z sobą - trzyma tempo.
Pośpiech... zaczynamy trzeci 10-tek km. Nie modlę się. Walczę ze słabością ciała. Łzy same lecą po twarzy z bólu i ogarniającej mnie niemocy. Dłonie zamarzają. Biodra i kolana już nie wyrabiają. Jezu, mam odpuścić? Przecież Ty nie odpuściłeś! Tak Cię bolało, tak bardzo bolało i w tym bólu szedłeś dla mnie. Teraz widzę wszystko jak na dłoni. Mój egoizm, małość. Oglądam się za każdym razem za mężem. Zwiększa dystans. Idzie dzielnie, ale dystans się wydłuża. Tak bym mu oddała trochę moich sił, jakbym mogła. Mężczyźni są silniejsi, ale kobiety wytrwalsze. Taka nasza różna natura.
Zmarznięte wyboje, koleiny i ślady po wielkich kołach traktorów - boli każda nierówność. Teraz i ja odstaję od naszych towarzyszy.
Wreszcie droga asfaltowa. Jasionka. Jurek spogląda na mapę.
-Zostało nam 8,9 km. Jest prawie 5:00 rano.
- Jurek, Maciek nie da rady. Ja też. Idźcie dalej. My zostajemy.... - Ledwo przeszło mi to przez gardło z żalu.
Poszli, a my ruszyliśmy w kierunku lotniska, żeby znaleźć taksówkę. To było najgorsze niecałe 4 km tej trasy.
Rozgoryczenie, bo przecież miałam wejść "w glorii i chwale" do kościoła św. Józefa i być dumna z osiągnięcia! I co św. Józefie? Wystawiłeś nas. A miało być tak dobrze, wartościowo. Mieliśmy się namęczyć, ale wszystko miało się udać. Tak przecież planowałam.
Poczucie wstydu, niemocy, porażki. Łzy złości i rozczarowania. Całe zmęczenie, jak piekło zwaliło się na nas nagle z całą swoją wstrętną i przytłaczającą siłą. Pełzliśmy jak ślimaki noga za nogą. Odmówiliśmy pozostałe stacje drogi krzyżowej ze smutkiem.
W hallu lotniska, oczekując na taksówkę uświadomiliśmy sobie, że tak naprawdę nie wracamy "na tarczy". Jesteśmy szczęśliwi, że wyruszyliśmy, że podjęliśmy ten trud, że byliśmy naprawdę na drodze krzyżowej uczestnicząc w minimalnej części w bólu Chrystusa.
Ja uświadomiłam sobie jeszcze jedno: ciągle coś planuję i, gdy sprawy potoczą się nie po mojej myśli, traktuję to jako porażkę.
Nasza ekstremalna droga krzyżowa skończyła się na lotnisku w Jasionce. Była to nasza prywatna trasa. Skończyła się by nas przemienić, zjednoczyć, zbliżyć do siebie i Jezusa. Najpiękniejsza droga krzyżowa, jaką Bóg dał mi przebyć. Najlepsza droga uwielbienia cierpienia i śmierci Jezusa na krzyżu, na jaką było nas stać. Na maxa.
Nie zawsze to, co planujemy (nawet podczas modlitwy) zakończy się tak, jak zaplanowaliśmy. Bóg w naszym dziele także macza swoje Boskie Palce. Chce nas czymś obdarzyć. On wszystko przemienia i pisze najlepsze zakończenia.
To nie nasza ostatnia EDK. W przyszłym roku, jak zdrowie dopisze, znów idziemy. Bogatsi o nowe doświadczenia. Droga może nas trochę sponiewierała fizycznie, ale duchowo staliśmy się dużo silniejsi.

Zachęcam wszystkich, którzy chcieliby przygotować duszę na święto Zmartwychwstania i przeżyć jedyny w swoim rodzaju rachunek sumienia.



Komentarze

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Jak to jest być mamą?

Dwadzieścia trzy

Po czym poznać, że się kochają?