Sąsiedzi

Okazuje się, że mieszkam przy drodze o nazwie "Cicha". Moja wieś idąc z postępem czasu i rosnącymi potrzebami nazwała drogi (nie ulice) we wsi. Dla lepszej orientacji. Chyba wolę taką nazwę niż wydumane sąsiednie: Widokowa, czy Krajobrazowa.
"Cicha" pasuje do tej ulicy i do moich spostrzeżeń na temat relacji międzysąsiedzkich.

Może jestem staroświecka i niedzisiejsza. Może... Ale cofając się wstecz ludzie nie mieli telewizorów, komputerów, smartfonów i innych dobrodziejstw techniki. Nie mieli także szybkich samochodów. I co robili w wolnej chwili? Wychodzili przed dom, na ławeczkę i odwiedzali sąsiadów lub wołali ich do siebie.
Spotykali się na rozmowach, wiedzieli, co u kogo się dzieje, orientowali się, jakie sąsiad ma problemy. Próbowali wspólnie coś zaradzić. Dzieci bawiły się razem, a dorośli pomagali sobie w robotach polowych.

Nie mówię, że obecne zdobycze cywilizacji są złe, tyle, że zamykają ludzi w domach za zasuniętymi roletami antywłamaniowymi, w ogrodach za wysoko i szczelnie wyrośniętymi tujami. Tylko siny dymek palącego się grilla świadczy o ich obecności.
Co my wiemy o naszych współczesnych sąsiadach? Prawie nic. Chyba tylko tyle, że przejeżdżają szybko naszą drogą i zza szyby nie wiemy, czy się uśmiechają, mówiąc "dzień dobry", czy odwracają wzrok.

Moje stosunki międzysąsiedzkie nie istnieją w zasadzie wcale. Nie dlatego, że otaczają mnie źli ludzie. Są w porządku, ale życie w biegu, rozjazdach nie pozostawia im, nam, zbyt wiele czasu na zażyłość.

Choć ... byłabym niesprawiedliwa, jak nie wspomniałabym o jednej rodzinie, która wyłamuje się i nie do końca odpowiada stereotypowi.
Zamieszkaliśmy obok bardzo młodych ludzi, skromnych i miłych, trochę zdystansowanych i nieufnych. Nie obsadzili się wysokimi iglakami. Ona, gdy wiosną stopnieją śniegi, zaczyna prace w ogródku. Często radzę się jej ja, stara baba, co, kiedy i jak siać lub sadzić. Nie raz obdarowała mnie swoimi plonami. Nie raz też pogadałyśmy o wszystkim i o niczym.
On, chudy, niepozorny i unikający mnie jak ognia, nie potrafi pociągnąć rozpoczętej przeze mnie rozmowy. Jak się dowiedziałam przypadkowo od koleżanki z pracy, jeden z najlepszych elektryków samochodowych w regionie. Może i małomówny, ale gdy mój szanowny małżonek walczył pół dnia ręczną piłą z drewnem kominkowym, przyszedł z piłą motorową i powiedział: "Ja może pomogę, bo nie mogę patrzeć, jak pan się męczy."

W sobotę postanowiłam rozpocząć sezon udręk ogrodowych, więc zabrałam się za pielenie i przycinanie zeschłych po zimie krzaków róży. Mając przed oczami perspektywę koczowania w kucki na ogrodzie aż do października, nie było mi do śmiechu. Zerknęłam dyskretnie, u sąsiadów jeszcze głucho i nic się nie dzieje. Trochę zimno, ale ilość suchych gałęzi sterczących z ziemi była dla mnie wystarczającym stymulantem.

Właśnie kolec róży wbił mi się w palec, kiedy usłyszałam głośne: "cieść Klysiaaaaaaaaaaaa!!!!!".
Trzyletnia Zuzia uciekła mamie w samej sukience przez drzwi tarasowe i z wesołym uśmiechem na buziaku macha mi rączką. Pierwszy raz od jesieni widzimy się po zimie. Za nią mama w rozpaczliwej pogoni próbuje bezskutecznie małą złapać i zagonić z powrotem do domu.

Wystarczyła tylko minuta, by od razu zrobiło się jakoś milej, słońce mocniej grzało, a wbite kolce cholernej róży tak bardzo nie bolały. Zdecydowanie dobry sąsiad jest najlepszą terapią na ogrodową chandrę. :)


Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Jak to jest być mamą?

Dwadzieścia trzy

Po czym poznać, że się kochają?